[Justin POV:]
- Yoberdoodles nie istnieją. - Za
pokręcił głową, zaciskając palce na kierownicy samochodu.
- Oj daj spokój. - Jama burknął z
tylnego siedzenia. - Oglądałeś kiedykolwiek Teletubisie?
- Tak i zapewniam cię, że nie ma tam
czegoś takiego jak yoberdoodles. - Za przewrócił oczami.
- Rozmawiałem o tym z jednym z moich
kumpli. - Jama argumentował. - Yoberdoodles to rasa Teletubisi.
- Nie ma czegoś takiego! - Za
zachichotał. - Jeśli już, to brzmi bardziej jak rasa szczeniaków.
Jęknąłem.
- Masz na myśli berdoodles? - Jama
westchnął. - To nie to, bracie, ja mówię o yoberdoodles.
- To nie istnieje. - Za uśmiechnął
się.
- Istnieje!
- Skąd ten pomysł?
Jęknąłem ponownie.
- Rozmawiałem o nich z moimi
przyjaciółmi.
- Cóż, ty i twoi przyjaciele
musieliście być w tamtym momencie porządnie naćpani.
- Za, mówię poważnie.
- Ja też.
Zacisnąłem mocniej pięści.
- Dlaczego mi nie wierzysz?
- Bo nie ma czegoś takiego jak
yoberdoodles. - Za roześmiał się.
- Właśnie, że jest. - Jama kłócił
się
- Czy możecie kurwa przestać wreszcie
kłócić się o pieprzone yoberdoodles?! - Krzyknąłem, uderzając
pięścią w drzwi samochodu.
- Ej, spokojnie, to mój samochód. -
Za ostrzegł.
- Mam to w dupie!
- Hej, uspokój się, Canuck. - Jama
odezwał się.
- Nie nazywaj mnie tak, kurwa.
- Dlaczego jesteś taki zły? - Za
spojrzał na mnie kątem oka, po czym znowu przeniósł swój wzrok
na drogę.
- Ponieważ staram się przygotować do
poważnej rozmowy ze Scooterem, a wszystko na czym mogę się skupić,
to wy dwaj, gadający o pieprzonych yoberdoodler które, nawiasem
mówiąc, nie istnieją! - Krzyknąłem.
Jama zadrwił. - Pewnego dnia udowodnię
wam skurwysyny, że się mylicie.
- Zamknij się kurwa, zanim skręcę ci
kark. - Potarłem moje skronie, próbując się uspokoić.
- Uważaj Jama. - Za zachichotał. - On
jest w jednym z tych nastrojów.
- Masz na myśli ten nastrój, kiedy
jest na wszystko wściekły bez powodu? - Jama zaśmiał się.
- Tak.
- Jestem tutaj! - Przypomniałem im.
- Ach, tak... Jak się masz, Justin? -
Za dokuczał mi.
- Przysięgam na Boga... -
Wymamrotałem, ściszając mój głos w nadziei, że żaden z nich
mnie nie usłyszy. - Pewnego dnia zabiję was, głupie osły.
- Słyszałem to. - Za roześmiał się.
- Co? Co powiedział? Nie słuchałem.
- Jama jęknął.
- Zamknij się. - Splunąłem.
- Powiedział, że jesteśmy głupimi
osłami i zamierza nas zabić. - Za wyjaśnił.
- Zamknij się. - Powtórzyłem.
- On chcę załatwić nas obu? - Jama
roześmiał się.
- Zamknij się.
- Mówiąc szczerze, wątpię, aby on
dał radę nam obu.
- Zamknij się.
- Ten mały człowiek jest na tyle
silny, żeby zabić nas dwóch? - Jama zachichotał.
- Przysięgam na Boga, że zaraz
wyskoczę z tego samochodu. - Przygryzłem mocno wargę, starając
się nie zwariować.
- Myślę, że powinniśmy przestać. -
Za szepnął do Jamy.
- W porządku. - Jama skinął głową.
Przez resztę jazdy wreszcie
siedzieliśmy w ciszy i spokoju, więc mogłem pomodlić się do
Boga. Oparłem głowę o szybę samochodu i obserwowałem mijane
przez nas drzewa i budynki. Wszystko o czym mogłem teraz myśleć,
to nowa trasa koncertowa i to, jak daleko będę od Katie i od...
Jackie.
Jackie.
Minęło już trochę czasu, odkąd
ostatni raz myślałem o niej. Byłem tak zajęty, że po prostu
zapomniałem. Zabija mnie fakt, że tak po prostu spotkałem dziś tą
dziewczynę, Katie i tak po prostu zaprzyjaźniłem się z nią.
Jestem na siebie cholernie zły, że nie potrafię tak rozmawiać z
Jackie.
Dlaczego?
Dlaczego potrafiłem tak swobodnie
rozmawiać z Katie, a nie potrafiłem tego z Jackie?
To proste. Ja po prostu spotkałem
Katie przypadkiem. Nie miałem zamiaru pokazywać jej tej części
mnie, której nie udało mi się ukryć przez Jackie. Nie miałem
zamiaru pokazywać jej jak bardzo przygnębiony i zepsuty jestem. Nie
miałem zamiaru pokazywać jej mojego prawdziwego „ja”. Nie.
Miałem zamiar udawać twardego faceta... Cóż, mogłem tylko
udawać.
Jestem inną osobą bez Jackie. Jestem
kimś, kim nie jestem. Różnica tak naprawdę zależy od niej. I
dlatego nie mogę być z nią. To jedyny sposób, żeby zapewnić jej
bezpieczeństwo i trzymać ją z daleka od takiego życia.
Przynajmniej teraz wiem, że ona będzie żyć normalnie, tak jak na
to zasługuje.
A Katie? Cóż Katie przypomina mi...
mnie. Jest tak załamana jak ja... Nie jestem pewien, czy ona może
uzdrowić i naprawić moje złamane serce i nie jestem pewien, czy ja
mogę zrobić dla niej to samo, ale myślę, że ona może dać mi
zrozumienie.
Chcę po prostu mieć ją przy sobie,
bo ona jest kimś, kto potrafi mnie zrozumieć. Przynajmniej
bardziej, niż ktokolwiek inny...
No i ona nosi moje dziecko.
- Jesteśmy. - Głos Za gwałtownie
wyrwał mnie z zamyślenia. Ukłoniłem się lekko i wysiadłem z
samochodu, spoglądając na Jamę i Za.
- Do zobaczenia kiedyś tam. -
Wyszeptałem.
- Powodzenia na trasie bracie. - Jama
pokazał mi kciuk w górę.
- Tak, daj z siebie wszystko na scenie.
- Za mrugnął do mnie.
- Dam. - Zmusiłem się do uśmiechu,
machając im na pożegnanie i wszedłem do budynku. Wszedłem do
windy i jak zwykle wcisnąłem przycisk siódmego piętra. Kiedy
drzwi się otworzyły, wyszedłem na korytarz i ruszyłem w stronę
biura Scootera. Zapukałem dwa razy i otworzyłem drzwi. Scooter
siedział na krześle i robił coś na swoim komputerze.
- Justin. - Spojrzał na mnie z
uśmiechem na twarzy. - Dobrze cię widzieć.
- Ciebie też. - Skinąłem głową,
siadając naprzeciwko niego. - Chciałeś mnie widzieć?
- Tak, chciałem po prostu omówić z
tobą nową trasę, w porządku?
- Jasne... - Wymamrotałem.
- Na początek... - Urwał. - Wszystko
w porządku? Jak się masz?
- Dobrze. - Skłamałem.
- Czy... Masz jakieś nowe informacje
na temat tej dziewczyny, która uh... Zaszła w ciążę? - Zapytał
cicho, wiedząc, że to drażliwy temat.
- Ech, nie. - Znów skłamałem.
- Chcesz żebym się tym zajął?
- Nie, nie.
- Dobrze. - Westchnął. - Więc od
razu przejdźmy do rzeczy. Jedziemy prosto do Nowego Jorku. Zrobimy
tam jeden lub dwa koncerty i polecimy do Atlanty, a następnie
Floryda i Teksas. Wracamy na północ i zrobimy koncert w New Jersey
i w Toronto. Potem wracamy do Los Angeles, aby zrobić jakieś trzy
pokazy, a naszym ostatnim przystankiem będzie San Diego.
Zamarłem słysząc dwa ostatnie słowa.
- Czekaj... Co? - Zapytałem. - S-san
Diego?
- Tak. Wiem, że to dziwne lecieć do
Kanady i od razu wrócić tutaj, ale... Tak właśnie musi być. -
Uśmiechnął się delikatnie.
- O-okej. - Zamarłem.
- Więc właściwie to już wszystko,
co chciałem ci powiedzieć. Później będziemy planować koncerty w
innych krajach. Masz jakiekolwiek pytania?
- Och, tak. - Poprawiłem się na
siedzeniu. - Kiedy wyruszamy?
- Za jakieś 3 godziny. Jesteś głodny?
- Nie. - Pokręciłem głową. - Um,
lecimy prywatnym odrzutowcem?
- Tak, będę tam chwilę po tobie.
Kenny jest gdzieś na dole, zabierze cię tam. - Wyjaśnił.
- Och... - Wstałem. - Więc do
zobaczenia wtedy, jak sądzę.
- Tak, do zobaczenia.
Po wyjściu z biura Scootera,
dostrzegłem Kennego stojącego kilka kroków przede mną i
zatrzymałem się.
- Myślałem, że ty...
- Wiem. - Kenny przerwał mi, śmiejąc
się cicho do siebie. - Chciałem zobaczyć, czy już tu dotarłeś,
ale myślę, że teraz już wiem.
- Ach. - Uniosłem brwi. - Myślałeś,
że się spóźnię.
- Przecież to typowe dla ciebie
Justin, prawda? - Mrugnął do mnie.
Zaśmiałem się cicho i po chwili
usłyszałem znajomy głos za rogiem.
- Hej Kenny, gdzie mogę położyć
moją torbę? - Zapytał głos.
- Twoja torba jest już w samochodzie.
- Kenny zapewnił osobę. Uniosłem brew i z zakłopotaniem
spojrzałem za Kennego. Kiedy zobaczyłem twarz osoby stojącej za
nim, moje serce zabiło mocniej.
On szedł w naszą stronę, a kiedy w
końcu mnie zauważył, również zamarł. Spojrzał na mnie, nie
wiedząc do powiedzieć. Kenny spojrzał na nas obu, a zmieszanie
pojawiło się na jego twarzy.
- Hej... - Próbowałem nawiązać z
nim rozmowę.
Odchrząknął, poprawiając swoją
koszulkę. - Hmm, z tego co pamiętam, ostatnie słowa jakie
usłyszałem od ciebie brzmiały mniej więcej jak „Spierdalaj,
nienawidzę cię, kurwa”.
Przygryzłem wargę, opuszczając głowę
ze wstydu. - Alfredo... Tak mi przykro.
- Oczywiście, Justin.
- Nie, naprawdę. - Mruknąłem, pewien
że wciąż mnie słucha. - Nie chciałem powiedzieć żadnego z tych
słów.
- Wiem. - Fredo westchnął. - Znam cię
zbyt długo, żeby nie wiedzieć, że nie miałeś tego na myśli. -
Spojrzałem na niego z nadzieją w oczach. - Ale nadal to co
powiedziałeś... To strasznie mnie zraniło.
- Fredo, proszę. - Starałem się nie
płakać. - Tęskniłem za tobą. Boże, nawet sobie nie wyobrażasz,
jak bardzo za tobą tęskniłem. Tak bardzo się martwiłem, że może
naprawdę nie chcesz mnie znać i że... że przeraża cię to kim
się stałem, bo... Jesteś jedynym, komu mogę zaufać i wiem, że
ci na mnie zależy. To może wydawać się głupie, ale zależy mi na
tobie. Byłem zły nie wiadomo na co i tak wyszło, że wyładowałem
się na tobie.
- Tak? Zawsze tak wychodzi, że ty
wyładowujesz się na mnie. - Zaszydził. - Zawsze mówisz, że jest
ci przykro i że się zmienisz, ale nic z tym nie robisz.
Moje oczy błyszczały od łez. - Wiem,
że jestem żałosny... - Zamknąłem oczy, starając się utrzymać
moje uczucia w środku.
- Ale nadal jesteś dla mnie jak
młodszy brat. - Fredo mruknął. - Bez względu na to co robisz...
Zawsze będę dla ciebie. I nie potrafię się na ciebie długo
gniewać. - Zrobił krok w moją stronę. - Wiesz o tym, prawda?
Spojrzałem na niego, a samotna łza
spłynęła po moim policzku. Nie mogłem zaufać mojemu głosowi,
więc po prostu skinąłem głową.
- Chodź. - Fredo szepnął,
przyciągając mnie do uścisku. Przytuliłem go mocno, wdzięczny,
że mam kogoś takiego w moim życiu. - Bez względu na to, jak źle
się czasem zachowujesz, ja nigdzie się nie wybieram. Rozumiesz?
T-tak. - Pisnąłem.
- Dobrze. - Odsunął się i zmierzwił
moje włosy. - A teraz chodźmy. Nowy Jork już na nas czeka.
Uśmiechnąłem się i spojrzałem na
Kennego, który miał łzy w oczach.
- Kenny... - Mruknąłem z niepokojem.
- Co się dzieje?
Kenny zaszlochał, ocierając łzy. -
Nigdy w całym moim ż-życiu nie widziałem, ani nie słyszałem
niczego... tak p-pięknego.
Zacząłem się śmiać, wiedząc, że
miał na myśli moją chwilę z Alfredo.
- Aww, Kenny, wiem, że jestem piękny,
ale nie musisz przypominać mi o tym codziennie. - Fredo zażartował,
mrugając do mnie i obejmując mnie ramieniem.
- Nie bądź taki zarozumiały. -
Zachichotałem, odpychając go.
- Kto mówi, że jestem zarozumiały? -
Uśmiechnął się, przerzucając przez ramię, jego nieistniejące,
długie włosy.
Zamiast udzielić odpowiedzi, po prostu
śmiałem się z niego, idąc w stronę windy i nacisnąłem
przycisk. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy
od bardzo dawna, czułem się naprawdę szczęśliwy.
______________________________
Świetny czekam aż będą w San Diego ^^
OdpowiedzUsuńO jejku to jest takie wspaniałe!! Koocham to ! ��
OdpowiedzUsuń