sobota, 11 lipca 2015

39. Wait... What?



[Justin POV:]

- Yoberdoodles nie istnieją. - Za pokręcił głową, zaciskając palce na kierownicy samochodu.

- Oj daj spokój. - Jama burknął z tylnego siedzenia. - Oglądałeś kiedykolwiek Teletubisie?

- Tak i zapewniam cię, że nie ma tam czegoś takiego jak yoberdoodles. - Za przewrócił oczami.

- Rozmawiałem o tym z jednym z moich kumpli. - Jama argumentował. - Yoberdoodles to rasa Teletubisi.

- Nie ma czegoś takiego! - Za zachichotał. - Jeśli już, to brzmi bardziej jak rasa szczeniaków.

Jęknąłem.

- Masz na myśli berdoodles? - Jama westchnął. - To nie to, bracie, ja mówię o yoberdoodles.

- To nie istnieje. - Za uśmiechnął się.

- Istnieje!

- Skąd ten pomysł?

Jęknąłem ponownie.

- Rozmawiałem o nich z moimi przyjaciółmi.

- Cóż, ty i twoi przyjaciele musieliście być w tamtym momencie porządnie naćpani.

- Za, mówię poważnie.

- Ja też.

Zacisnąłem mocniej pięści.

- Dlaczego mi nie wierzysz?

- Bo nie ma czegoś takiego jak yoberdoodles. - Za roześmiał się.

- Właśnie, że jest. - Jama kłócił się

- Czy możecie kurwa przestać wreszcie kłócić się o pieprzone yoberdoodles?! - Krzyknąłem, uderzając pięścią w drzwi samochodu.

- Ej, spokojnie, to mój samochód. - Za ostrzegł.

- Mam to w dupie!

- Hej, uspokój się, Canuck. - Jama odezwał się.

- Nie nazywaj mnie tak, kurwa.

- Dlaczego jesteś taki zły? - Za spojrzał na mnie kątem oka, po czym znowu przeniósł swój wzrok na drogę.

- Ponieważ staram się przygotować do poważnej rozmowy ze Scooterem, a wszystko na czym mogę się skupić, to wy dwaj, gadający o pieprzonych yoberdoodler które, nawiasem mówiąc, nie istnieją! - Krzyknąłem.

Jama zadrwił. - Pewnego dnia udowodnię wam skurwysyny, że się mylicie.

- Zamknij się kurwa, zanim skręcę ci kark. - Potarłem moje skronie, próbując się uspokoić.

- Uważaj Jama. - Za zachichotał. - On jest w jednym z tych nastrojów.

- Masz na myśli ten nastrój, kiedy jest na wszystko wściekły bez powodu? - Jama zaśmiał się.

- Tak.

- Jestem tutaj! - Przypomniałem im.

- Ach, tak... Jak się masz, Justin? - Za dokuczał mi.

- Przysięgam na Boga... - Wymamrotałem, ściszając mój głos w nadziei, że żaden z nich mnie nie usłyszy. - Pewnego dnia zabiję was, głupie osły.

- Słyszałem to. - Za roześmiał się.

- Co? Co powiedział? Nie słuchałem. - Jama jęknął.

- Zamknij się. - Splunąłem.

- Powiedział, że jesteśmy głupimi osłami i zamierza nas zabić. - Za wyjaśnił.

- Zamknij się. - Powtórzyłem.

- On chcę załatwić nas obu? - Jama roześmiał się.

- Zamknij się.

- Mówiąc szczerze, wątpię, aby on dał radę nam obu.

- Zamknij się.

- Ten mały człowiek jest na tyle silny, żeby zabić nas dwóch? - Jama zachichotał.

- Przysięgam na Boga, że zaraz wyskoczę z tego samochodu. - Przygryzłem mocno wargę, starając się nie zwariować.

- Myślę, że powinniśmy przestać. - Za szepnął do Jamy.

- W porządku. - Jama skinął głową.

Przez resztę jazdy wreszcie siedzieliśmy w ciszy i spokoju, więc mogłem pomodlić się do Boga. Oparłem głowę o szybę samochodu i obserwowałem mijane przez nas drzewa i budynki. Wszystko o czym mogłem teraz myśleć, to nowa trasa koncertowa i to, jak daleko będę od Katie i od... Jackie.

Jackie.

Minęło już trochę czasu, odkąd ostatni raz myślałem o niej. Byłem tak zajęty, że po prostu zapomniałem. Zabija mnie fakt, że tak po prostu spotkałem dziś tą dziewczynę, Katie i tak po prostu zaprzyjaźniłem się z nią. Jestem na siebie cholernie zły, że nie potrafię tak rozmawiać z Jackie.

Dlaczego?

Dlaczego potrafiłem tak swobodnie rozmawiać z Katie, a nie potrafiłem tego z Jackie?

To proste. Ja po prostu spotkałem Katie przypadkiem. Nie miałem zamiaru pokazywać jej tej części mnie, której nie udało mi się ukryć przez Jackie. Nie miałem zamiaru pokazywać jej jak bardzo przygnębiony i zepsuty jestem. Nie miałem zamiaru pokazywać jej mojego prawdziwego „ja”. Nie. Miałem zamiar udawać twardego faceta... Cóż, mogłem tylko udawać.

Jestem inną osobą bez Jackie. Jestem kimś, kim nie jestem. Różnica tak naprawdę zależy od niej. I dlatego nie mogę być z nią. To jedyny sposób, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo i trzymać ją z daleka od takiego życia. Przynajmniej teraz wiem, że ona będzie żyć normalnie, tak jak na to zasługuje.

A Katie? Cóż Katie przypomina mi... mnie. Jest tak załamana jak ja... Nie jestem pewien, czy ona może uzdrowić i naprawić moje złamane serce i nie jestem pewien, czy ja mogę zrobić dla niej to samo, ale myślę, że ona może dać mi zrozumienie.

Chcę po prostu mieć ją przy sobie, bo ona jest kimś, kto potrafi mnie zrozumieć. Przynajmniej bardziej, niż ktokolwiek inny...

No i ona nosi moje dziecko.

- Jesteśmy. - Głos Za gwałtownie wyrwał mnie z zamyślenia. Ukłoniłem się lekko i wysiadłem z samochodu, spoglądając na Jamę i Za.

- Do zobaczenia kiedyś tam. - Wyszeptałem.

- Powodzenia na trasie bracie. - Jama pokazał mi kciuk w górę.

- Tak, daj z siebie wszystko na scenie. - Za mrugnął do mnie.

- Dam. - Zmusiłem się do uśmiechu, machając im na pożegnanie i wszedłem do budynku. Wszedłem do windy i jak zwykle wcisnąłem przycisk siódmego piętra. Kiedy drzwi się otworzyły, wyszedłem na korytarz i ruszyłem w stronę biura Scootera. Zapukałem dwa razy i otworzyłem drzwi. Scooter siedział na krześle i robił coś na swoim komputerze.

- Justin. - Spojrzał na mnie z uśmiechem na twarzy. - Dobrze cię widzieć.

- Ciebie też. - Skinąłem głową, siadając naprzeciwko niego. - Chciałeś mnie widzieć?

- Tak, chciałem po prostu omówić z tobą nową trasę, w porządku?

- Jasne... - Wymamrotałem.

- Na początek... - Urwał. - Wszystko w porządku? Jak się masz?

- Dobrze. - Skłamałem.

- Czy... Masz jakieś nowe informacje na temat tej dziewczyny, która uh... Zaszła w ciążę? - Zapytał cicho, wiedząc, że to drażliwy temat.

- Ech, nie. - Znów skłamałem.

- Chcesz żebym się tym zajął?

- Nie, nie.

- Dobrze. - Westchnął. - Więc od razu przejdźmy do rzeczy. Jedziemy prosto do Nowego Jorku. Zrobimy tam jeden lub dwa koncerty i polecimy do Atlanty, a następnie Floryda i Teksas. Wracamy na północ i zrobimy koncert w New Jersey i w Toronto. Potem wracamy do Los Angeles, aby zrobić jakieś trzy pokazy, a naszym ostatnim przystankiem będzie San Diego.

Zamarłem słysząc dwa ostatnie słowa.

- Czekaj... Co? - Zapytałem. - S-san Diego?

- Tak. Wiem, że to dziwne lecieć do Kanady i od razu wrócić tutaj, ale... Tak właśnie musi być. - Uśmiechnął się delikatnie.

- O-okej. - Zamarłem.

- Więc właściwie to już wszystko, co chciałem ci powiedzieć. Później będziemy planować koncerty w innych krajach. Masz jakiekolwiek pytania?

- Och, tak. - Poprawiłem się na siedzeniu. - Kiedy wyruszamy?

- Za jakieś 3 godziny. Jesteś głodny?

- Nie. - Pokręciłem głową. - Um, lecimy prywatnym odrzutowcem?

- Tak, będę tam chwilę po tobie. Kenny jest gdzieś na dole, zabierze cię tam. - Wyjaśnił.

- Och... - Wstałem. - Więc do zobaczenia wtedy, jak sądzę.

- Tak, do zobaczenia.

Po wyjściu z biura Scootera, dostrzegłem Kennego stojącego kilka kroków przede mną i zatrzymałem się.

- Myślałem, że ty...

- Wiem. - Kenny przerwał mi, śmiejąc się cicho do siebie. - Chciałem zobaczyć, czy już tu dotarłeś, ale myślę, że teraz już wiem.

- Ach. - Uniosłem brwi. - Myślałeś, że się spóźnię.

- Przecież to typowe dla ciebie Justin, prawda? - Mrugnął do mnie.

Zaśmiałem się cicho i po chwili usłyszałem znajomy głos za rogiem.

- Hej Kenny, gdzie mogę położyć moją torbę? - Zapytał głos.

- Twoja torba jest już w samochodzie. - Kenny zapewnił osobę. Uniosłem brew i z zakłopotaniem spojrzałem za Kennego. Kiedy zobaczyłem twarz osoby stojącej za nim, moje serce zabiło mocniej.
On szedł w naszą stronę, a kiedy w końcu mnie zauważył, również zamarł. Spojrzał na mnie, nie wiedząc do powiedzieć. Kenny spojrzał na nas obu, a zmieszanie pojawiło się na jego twarzy.

- Hej... - Próbowałem nawiązać z nim rozmowę.

Odchrząknął, poprawiając swoją koszulkę. - Hmm, z tego co pamiętam, ostatnie słowa jakie usłyszałem od ciebie brzmiały mniej więcej jak „Spierdalaj, nienawidzę cię, kurwa”.

Przygryzłem wargę, opuszczając głowę ze wstydu. - Alfredo... Tak mi przykro.

- Oczywiście, Justin.

- Nie, naprawdę. - Mruknąłem, pewien że wciąż mnie słucha. - Nie chciałem powiedzieć żadnego z tych słów.

- Wiem. - Fredo westchnął. - Znam cię zbyt długo, żeby nie wiedzieć, że nie miałeś tego na myśli. - Spojrzałem na niego z nadzieją w oczach. - Ale nadal to co powiedziałeś... To strasznie mnie zraniło.

- Fredo, proszę. - Starałem się nie płakać. - Tęskniłem za tobą. Boże, nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo za tobą tęskniłem. Tak bardzo się martwiłem, że może naprawdę nie chcesz mnie znać i że... że przeraża cię to kim się stałem, bo... Jesteś jedynym, komu mogę zaufać i wiem, że ci na mnie zależy. To może wydawać się głupie, ale zależy mi na tobie. Byłem zły nie wiadomo na co i tak wyszło, że wyładowałem się na tobie.

- Tak? Zawsze tak wychodzi, że ty wyładowujesz się na mnie. - Zaszydził. - Zawsze mówisz, że jest ci przykro i że się zmienisz, ale nic z tym nie robisz.

Moje oczy błyszczały od łez. - Wiem, że jestem żałosny... - Zamknąłem oczy, starając się utrzymać moje uczucia w środku.

- Ale nadal jesteś dla mnie jak młodszy brat. - Fredo mruknął. - Bez względu na to co robisz... Zawsze będę dla ciebie. I nie potrafię się na ciebie długo gniewać. - Zrobił krok w moją stronę. - Wiesz o tym, prawda?

Spojrzałem na niego, a samotna łza spłynęła po moim policzku. Nie mogłem zaufać mojemu głosowi, więc po prostu skinąłem głową.

- Chodź. - Fredo szepnął, przyciągając mnie do uścisku. Przytuliłem go mocno, wdzięczny, że mam kogoś takiego w moim życiu. - Bez względu na to, jak źle się czasem zachowujesz, ja nigdzie się nie wybieram. Rozumiesz?

T-tak. - Pisnąłem.

- Dobrze. - Odsunął się i zmierzwił moje włosy. - A teraz chodźmy. Nowy Jork już na nas czeka.
Uśmiechnąłem się i spojrzałem na Kennego, który miał łzy w oczach.

- Kenny... - Mruknąłem z niepokojem. - Co się dzieje?

Kenny zaszlochał, ocierając łzy. - Nigdy w całym moim ż-życiu nie widziałem, ani nie słyszałem niczego... tak p-pięknego.

Zacząłem się śmiać, wiedząc, że miał na myśli moją chwilę z Alfredo.

- Aww, Kenny, wiem, że jestem piękny, ale nie musisz przypominać mi o tym codziennie. - Fredo zażartował, mrugając do mnie i obejmując mnie ramieniem.

- Nie bądź taki zarozumiały. - Zachichotałem, odpychając go.

- Kto mówi, że jestem zarozumiały? - Uśmiechnął się, przerzucając przez ramię, jego nieistniejące, długie włosy.


Zamiast udzielić odpowiedzi, po prostu śmiałem się z niego, idąc w stronę windy i nacisnąłem przycisk. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od bardzo dawna, czułem się naprawdę szczęśliwy.  


______________________________

2 komentarze:

  1. Świetny czekam aż będą w San Diego ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. O jejku to jest takie wspaniałe!! Koocham to ! ��

    OdpowiedzUsuń